Recenzja filmu: Bodyguard (The Bodyguard)
sensacyjny, melodramat
Reżyseria: Mick Jackson
Scenariusz: Lawrence Kasdan
Premiera: 25.11.1992 (świat)
Produkcja: USA
Diwa, skandalistka, piękność – w skrócie Whitney Houston w kiepskiej, ale niezapomnianej roli. Do tego interesujący, intrygujący Kevin Costner i piosenka, która na zawsze zapisała się w historii kinematografii.
Rachel Marron (Houston) to rozkapryszona gwiazda kina i estrady robiąca zawrotną karierę w Hollywood. Od pewnego czasu tajemniczy nieznajomy dręczy ją listami z pogróżkami. Zaniepokojeni tym bliscy postanawiają wynająć dla Rachel najlepszego z okolicznych ochroniarzy, byłego agenta CIA Franka Farmera (Costner). Kobieta od początku jest temu niechętna. Złości ją stała kontrola i brak swobody. Jednak, im dłużej przebywa w towarzystwie Franka, tym silniejsze targają nią emocje. Także sam Frank, choć opanowany, zrównoważony i z pozoru całkowicie niedostępny, nie potrafi pohamować swoich uczuć względem Rachel. Jednak zbytnie spoufalanie się z klientką nie znajduje się na liście zasad jego kodeksu etyczno-zawodowego. Tym bardziej, że maniak prześladujący gwiazdę nie chce ustąpić i staje się coraz bardziej niebezpieczny. Frank musi skupić się teraz na ratowaniu ukochanej.
Chociaż Whitney Houston z pewnością nie zabłysnęła swoją rolą, o czym świadczy, między innymi nominacja do Złotej Maliny, to jednak została zapamiętana przez widzów na całym świecie.
Przyznajmy jednak szczerze, że twórcy filmu raczej nie spodziewali się niczego nadzwyczajnego – piosenkarka miała przyciągać uwagę wyglądem i głosem. Oczywiście, sukces filmu to też duża zasługa skandali, jakie wywoływała w prywatnym życiu. Partnerujący jej Kevin Costner nie miał za sobą takich historii, ale jego rola również pozostanie niezapomniana. Film został odpowiednio wypromowany, stąd niewątpliwie jego wielka popularność. Od strony technicznej pozostawia wiele do życzenia.
Mimo tego, wystarczy sama piosenka przewodnia, by miliony osób zechciały pokusić się o jego obejrzenie. „I will always love you” w wykonaniu samej Houston to niewiarygodna, naprawdę piękna ballada, dzięki której film wydaje się być lepszy niż jest w rzeczywistości.
„Bodyguard” nie zachwyci koneserów, ale jego obejrzenie nikomu nie zaszkodzi. Trochę zbyt przesłodzony – przez to typowo hollywoodzki – nie wymaga od nas myślenia i roztrząsania fabuły. Wystarczy z niecierpliwością kibicować rodzącemu się uczuciu.
Obejrzyj zwiastun filmu „Bodyguard”.
loading...
No właśnie… „kibicowanie rodzącemu się uczuciu”. Jakoś słabo chyba kibicowałam, bo coś efekt jest jak dla mnie niezbyt zadowalający. Liczyłam na spektakularne zakończenie z pocałunkiem, początkiem wspólnego życia i zapewnieniem, że facet nadal będzie chronił tę kobietę, a tu zwykłe rozstanie…
loading...
oglądałam ten film przez 30 dni dwa razy dziennie…znam go na pamięć nawet wychwyciłam niektóre błędy w scenach ale to nic jest mega zaje..sty
loading...