Recenzja filmu: Siedem dusz
dramat
Reżyseria: Gabriele Muccino
Scenariusz: Grant Nieporte
Premiera: 13.03.2009 (Polska), 19.12.2008 (świat)
Produkcja: USA
Will Smith już jakiś czas temu przestał być naczelnym wesołkiem Hollywood, ma coraz więcej ról poważnych, dramatycznych. Dobrym przykładem jest tu „W pogoni za szczęściem” z 2006 roku (który bardzo polecam, wspaniałe kino). Tamten film stworzył razem z reżyserem Gabriele Muccino i wydaje się, że chciał powtórzyć ten sukces dwa lata później przy okazji „Siedmiu dusz”. Czy się udało? Za chwilę się przekonamy.
Film jest przede wszystkim nietypowo zmontowany, do tego stopnia, że do połowy obrazu możemy mieć wątpliwości „co i jak”. Jest główny bohater, pracownik amerykańskiej „skarbówki”, który pomaga ludziom. W różny sposób, różnym osobom, w różnym stopniu, ale pomaga. Nie wiadomo tylko dlaczego. Sytuacja wcale nie staje się bardziej jasna gdy na ekranie pojawi się brat głównego zainteresowanego, którego nasz bohater wyraźnie próbuje unikać. Jedną z beneficjentek bezinteresownej, jak się zdaje, pomocy jest Emily Posa (grana przez Rosario Dawson) – chora na serce młoda dziewczyna.
Jeżeli czytając tę recenzję zaczynacie się nudzić, to nawet nie bierzcie się za oglądanie tego filmu. Jest to bowiem pierwszy zarzut: nuda i dłużyzny. W dodatku przez większość czasu, gdy na ekranie nie dzieje się nic ciekawego będziemy męczeni zbliżeniami na wykrzywioną bólem i cierpieniem twarz Smitha. Niestety gra on tak nieprzekonująco i sztucznie, że wydaje się iż, owszem, cierpi, ale na niestrawności (na drugim biegunie jest Woody Harrelson – rólka mała, ale zagrana przejmująco i zapadająca w pamięć). Czyli nuda i kiepskie aktorstwo? A jak jest z historią?
Bez zagłębiania się w szczegóły, by nikomu nie zepsuć go końca seansu: jest wymyślona. I nie to, że fikcja jest tu zarzutem – to przecież norma w kinie. Ona jest wymyślona, bo reakcje i zachowania są wymyślone, nieprawdziwe, nieprzekonujące (i wcale nie chodzi mi tu o szlachetno-egoistyczne pobudki głównego bohatera). Miało być dramatycznie i przejmująco, a jest cukierkowo i „bajkowo” w najgorszym tego słowa znaczeniu. Ukoronowaniem tego stanu rzeczy jest fakt, że umierająca kobieta zakochuje się w jedynej osobie, która okazuje jej serdeczność (scenarzysta chyba pomylił miłość z wdzięcznością). No i finał – niesatysfakcjonujący.
Tak, będzie trochę zaskoczeń, ale samo zakończenie jest na poziomie filmów Disneya. Nie żebym miał coś przeciwko takim filmom jak „Król lew”, one nie pozują na coś czym nie są, a „Siedem dusz” niestety to robi. Żeby nie popadać w taki kompletny pesymizm i krytykanctwo: muzyka jest bardzo dobrze dobrana do poszczególnych scen, nietypowy montaż to ciekawy zabieg, można się też na tym filmie wzruszyć, ale… No właśnie, jest to „ale”. To tanie wzruszenie rodem z bazaru, a nie teatru. Ten film to kicz. Plastikowe sceny mające na celu tylko i wyłącznie wywołanie w widzu wzruszenia. Prosto, tanio, bez refleksji. Chcecie kina, które i wzrusza i zawiera jakąś myśl – sięgnijcie po poprzednie dzieło tandemu Smith-Muccio: „W pogoni za szczęściem”.
loading...
Moim zdaniem dokładnie te same zarzuty można przedstawić pod adresem „W pogoni za szczęściem”. Nuda, kicz i wyciskacz łez, niestety.
loading...